wtorek, 5 maja 2015

Ze stu wysłanych na front wróciło trzech



Dla Kremla pod rządami Władimira Putina, 70ta rocznica zakończenia II wojny światowej to okazja do wielkiej fety wpisującej się w strategię odbudowy geopolitycznej potęgi Rosji. Nie jest ważna prawda o tragicznej wojnie, bardziej liczy się rozmach defilady na Placu Czerwonym. Dla kremlowskich propagandystów ważna także jest rehabilitacja stalinowskiego Związku Radzieckiego. Był niezwyciężony i dał światu pokój. Sędziwy historyk i politolog Georgij Mirski inaczej patrzy na wydarzenia sprzed lat. Kraj nie był przygotowany do wojny, dla dowództwa życie własnych żołnierzy nie miało znaczenia, w wojsku panował strach nie przed Niemcami, a własnymi organami bezpieczeństwa. Za swoje zwycięstwo Związek Radziecki zapłacił gigantyczną cenę.



Autor: Georgij Mirski


 



W maju 1942, w kotle pod Charkowem do niewoli dostało się ok. 250 tys. radzieckich żołnierzy.
W pierwszych latach wojny straty radzieckie były gigantyczne. 



Co mogę powiedzieć o wojnie? Na ten temat wszystko już zostało napisane, powiedziane. A przy okazji pojawiła się taka masa przekręceń i falsyfikacji, że zaczynam odczuwać pragnienie, by dokąd jeszcze żyję, dopowiedzieć coś od siebie i narysować choćby w miniaturze prawdziwy obraz wojny. Przede wszystkim chciałbym zdemaskować podwójne kłamstwo plewiące się z niewiarygodną szybkością z roku na rok: z jednej strony mówią nam, że Stalin i jego rząd przygotowali kraj na wypadek wojny, i że przed napaścią ze strony Hitlera udało się umocnić zdolności obronne Związku Radzieckiego, z drugiej, że to zaskoczenie wywołane inwazją było na początku przyczyną wielkich strat. Wróg miał wówczas ogromną przewagę, niewiele brakowało, by lawina niemieckich czołgów i samolotów zadała nam ostateczny cios.


Kraj był nieprzygotowany


Obie te opinie pozbawione są podstaw. Moja teza jest następująca: kraj był nieprzygotowany do wojny z powodu szkodliwej (by posłużyć się sformułowaniem z tamtych lat), wręcz zgubnej polityki Stalina - tuż przed jej wybuchem Armia Czerwona została pozbawiona kadry dowódczej. Mieliśmy więcej od Niemców czołgów i samolotów, ich jakość była nie gorsza, wręcz lepsza, trudno też mówić o jakimś wielkim zaskoczeniu. Absolutnie wszyscy, poza Stalinem, nie mieli wątpliwości, że wojna wybuchnie lada dzień, ale strach przed zwierzchnością (skutek represji), lęk paraliżujący inicjatywę własną, niski poziom kadry dowódczej, brak profesjonalizmu, bezmyślność, bałagan, wszystko to doprowadziło do katastrofy.

Więc w jaki sposób szykowaliśmy się do wojny"? Piosenka "Jeśli jutro wybuchnie wojna" pochodziła z filmu, na podstawie którego my chłopcy z tamtych lat, wyobrażaliśmy sobie przyszłą wojnę. W refrenie padały słowa: "Małą krwią, uderzeniem potężnym", w końcu jednej ze zwrotek śpiewano: "I ruszą do przodu dziarskie wozy". Wydawało się, że tak jak w 1919 i w tej wojnie będzie się używać wozów ciągniętych przez konie. Nie przypadkowo, na początku wojny, Stalin mianował na stanowiska dowódcze w trzech rodzajach wojsk swoich starych kumpli, "dowódców-kawalerzystów", Budionnego, Timoszenkę, Woroszyłowa. Niemieccy generałowie natychmiast starli ich na miazgę.

Nieszczęście polegało i na tym, iż wszystkich nauczono całkowicie wierzyć w każde słowo pochodzące z góry: tak właśnie będzie, już za kilka tygodni odniesiemy zwycięstwo. Przez pierwszych 10 dni, po wybuchu wojny 22 czerwca, stale wymienialiśmy się wiadomościami: wkroczyli do Prus Wschodnich i Polski, lada dzień zajmiemy Warszawę i Koenigsberg.

Dopiero co ukończyłem 15 lat. Pełniąc dyżury na dachu domu, w składzie ochotniczej drużyny pionierskiej, z przykrością myślałem o tym, iż na tę wojnę nijak zdążyć mi się nie uda. Ale ona się przeciągnęła. Trzy lata później, gdy dobiłem osiemnastki, uwierzyłem, że jednak powalczę. Miałem za sobą szkolenie, nauczyłem się strzelać z moździerzy, w końcu przyszła wiadomość, iż do wojska biorą mój rocznik - 1926. Zgłosiłem się do wojenkomatu w dzielnicy "Sowietskaja" z prośbą, by mnie powołano, dostałem jednak odpowiedź odmowną: "Prośbę odrzucić. Służy w oddziałach obrony przeciwlotniczej. Przyznano mu odroczenie". Pracowałem wtedy w firmie "Tiepłosieti Mosenergo", jako zatrudnionego w niej robotnika przyjęto mnie do oddziału "Moskiewskiej Obrony Przeciwlotniczej". Do końca wojny pracowałem w sieciach ciepłowniczych. Kiedy nastąpił ten dzień, 9 maja, śpiewałem i tańczyłem na Placu Czerwonym. Widziałem szczęśliwe twarze, podrzucałem do góry z innymi nielicznych obecnych tam żołnierzy frontowych, a także oficerów amerykańskiej misji wojskowej; czyż można było od razu zapomnieć, iż tylko dostawy amerykańskiej żywności jesienią 1942 roku uratowały nas od śmierci głodowej?



Żołnierz radziecki wysłany na pierwszą linię frontu ginął po kilku dniach. Jeszcze
mniejsze szanse na przeżycie mieli wcieleni do batalionów karnych  


7 godzin


Ale czym była ta wojna, dowiedziałem się od jej ofiar, gdy w roku 1942 pracowałem jako sanitariusz w szpitalu dla ewakuowanych rannych na ulicy Razgulaj. Pamiętam długie prowadzone z nimi rozmowy, przybyli przede wszystkim spod Rżewa, gdzie przez półtora roku Armia Czerwona usiłowała zająć niemieckie pozycje. Potem policzono, iż liczba ofiar wyniosła 700 tysięcy. Wszyscy opowiadali to samo, jakby się umówili: "Rzucają nas z lasu na otwarte pole, śnieg, niemieckie miny rozstawione jak na szachownicy, jeśli kogoś ranią - koniec. Sanitariusz przed nocą nie dopełznie, mróz minus 20". Żaden z tych rannych nie spędził na froncie więcej, niż 5 dni. Ale bywało i gorzej. W mieszkaniu miałem sąsiada, nazywał się Marlen Popow, został ranny w Stalingradzie, opowiadał, iż u niego w szpitalu, żaden z żołnierzy walczących na pierwszej linii frontu nie przetrwał więcej, niż 2 dni. Potem obliczono, iż w okresie najbardziej zajadłych ataków niemieckich w Stalingradzie, średni czas życia żołnierza na pierwszej linii wynosił 7 godzin.

W wierszu Borysa Kunajewa "Desant pancerny" opublikowanym w czasopiśmie "Drużba Narodow" (sam autor był żołnierzem, jednym z tych rozmieszczanych z automatem na czołgu wysłanym do ataku) są i takie słowa:

                                 "I kiedy ryczą hordy stalowe,
                                 rzucając desant na tyły wroga,
                                 dowódca żyje godziny połowę,
                                 żołnierza krótsza ku śmierci droga."  

A na koniec:

                                 "Atak trwał mniej niż godzinę,
                                 Żywych w oddziale zostało dwóch
                                 Obydwaj odnieśli rany…."

Co wieczór oglądam w stacji "Kultura" program "Moja wielka wojna". W każdym wydaniu żołnierze frontowi mówią to samo: "po kilku dniach mieliśmy w dywizji jedną trzecią składu" albo "rano łączność zabezpieczało 45 ludzi, pod wieczór zostało ich dwóch", itd.

Na przestrzeni pierwszych trzech lat proporcje strat wynosiły średnio 1:5 na korzyść Niemiec. W najgorszych miejscach (Mga, Siniawino, Miasnoj Bor, Pyrzyczółek Newski - (pola boju podczas bitwy o Leningrad - "mediawRosji")) 1:10. Dopiero w połowie 1944 roku sytuacja zaczęła się odwracać, straty niemieckie rosły w katastrofalnym tempie, coraz bardziej przewyższając nasze. Pola pod Berlinem i Koenigsbergiem pokryły niemieckie trupy. Ale to był już koniec wojny. Jej ostateczny bilans dla nas pozostał straszny.


Niemcy były silne


Jak można kwestionować oczywistą prawdę: im wróg był silniejszy, tym zwycięstwo nad nim było cenniejsze. Niemcy były silne, jak nigdy. W październiku 1939 roku, po zwycięstwie nad Polską, występując na zjeździe partyjnym, Hitler oświadczył (jego słowa cytuję z pamięci, czytałem je w gazecie "Prawda", Hitler był wtedy sojusznikiem Stalina, jego przemówienie opublikowano prawie w całości): "stworzyliśmy armię, która - mogę to powiedzieć otwarcie - nie ma sobie w świecie równych". Hitler miał rację. Armii podobnej do Wermachtu, z którym zderzyliśmy się w 1941 roku nie było nigdy wcześniej. Słynny generał Guderian, dowódca armii pancernej, doszedł z nią do Tuły (choć nie udało mu się jej zdobyć) pisał, iż w pierwszych latach wojny, każda dywizja niemiecka była w stanie pokonać przeciwnika przewyższającego ją liczebnie trzy razy.






Tego rodzaju konstatacja nie oznacza, iż rzucamy oszczerstwa na naszych  żołnierzy i poniżamy ich.  Wręcz na odwrót, cześć i chwała naszym żołnierzom, za to iż w końcu pokonali takiego wroga. Tutaj nie rozmawiamy o ich bohaterstwie. Nikt nie będzie go kwestionować. Tutaj zwracamy raczej uwagę na poziom wyszkolenia, profesjonalizm, umiejętność kierowania różnymi rodzajami wojsk. Interesuje nas kwestia precyzji i dokładności działań podejmowanych przez wszystkie tryby radzieckiej machiny wojennej. Pod tym względem Niemcy przewyższali nas zdecydowanie. Co więcej, lotnicy niemieccy mieli za sobą o wiele więcej wylatanych w ramach szkolenia godzin, więc nawet jeśli nasze samoloty były lepsze, nie zapobiegło to naszym gigantycznym stratom. Akademik Jurij Ryżow napisał w "Nowej Gazietie" (15.04.2015), iż straty naszego lotnictwa były 3 razy większe, niż niemieckiego. Także doświadczenie niemieckich czołgistów było o wiele bogatsze, potrafili lepiej manewrować, a ich celowniczy, częściej trafiali w czołgi przeciwnika. W ten sposób, udawało im się kompensować niższą od naszego jakość niemieckiego pancerza.

Nasi demagodzy, generałowie, doktorzy nauk, literaci wręcz wściekają się, gdy im tłumaczyć, iż nasze straty były większe, niż niemieckie. To przecież rzuca cień na Stalina, a im zależy na restauracji stalinizmu. Najważniejsze, by udowodnić, iż stalinowska elita władzy sprawdziła się.


Dowódcom nie zależało na żołnierzach


Jednak musimy odróżniać, to co obiektywne, nieuniknione, od tego, co wynikało ze słabości systemu. Nie powinniśmy się dziwić, gdy słyszymy o rozmiarach strat poniesionych w pierwszych latach wojny. Wręcz na odwrót, mamy też podstawy do dumy i zachwytu. Tak, wielu żołnierzy poddało się panice, uciekło, zdezerterowało. Ale przeważyły ponadludzkie wysiłki, upór, poświęcenie, bohaterstwo żołnierzy Armii Czerwonej i ich dowódców. Niemiecki generał Halder, szef sztabu niemieckich wojsk lądowych, już we wrześniu 1941 roku odnotował w swoim dzienniku: "każdego dnia, podczas kampanii wschodniej, tracimy średnio 196 oficerów". W czerwcu 1942 roku Halder zauważył, iż w ciągu roku Wermacht stracił 1 milion 300 tys. ludzi, czyli 40,62% wszystkich sil rzuconych na front wschodni: "na niektórych odcinkach, załogi czołgów przeciwnika porzucają swoje pojazdy, jednak w większości przypadków, zamykają się w nich i wolą spłonąć razem z czołgiem".

W ciągu pierwszego, strasznego roku wojny Armia Czerwona dokonała więcej, niż mogłaby osiągnąć jakakolwiek inna. Jestem o tym przekonany. Wytrzymaliśmy. Ale cena mogła być o wiele mniejsza. Halder pisał o rosyjskiej taktyce ataku, nawet w tych wypadkach, gdy inicjowano go z oddalonych pozycji i brakowało odpowiedniego wsparcia artyleryjskiego: "atakuje piechota z okrzykiem "hura". Rzucana jest w określonym porządku bojowym (do 12 fal), stąd niewiarygodnie wielkie straty przeciwnika". Autorzy wszystkich niemieckich wspomnień bardzo się dziwią: "Nasze karabiny maszynowe zabijają jedną falę Iwanów za drugą, a jednak wciąż rzucają ich do przodu, po trupach, na śmierć. Radzieckim dowódcom w ogóle nie zależy na życiu swoich żołnierzy."




Rozstrzygnięta w styczniu 1943 roku bitwa pod Stalingradem odwróciła losy wojny. 



Chaos i bałagan


Wspomniałem tu już program telewizyjny "Moja wielka wojna". Kombatanci mówią w nim nie tylko o stratach. Wciąż wspominają bałagan, chaos, bezsensowne rozkazy. Dowódcy bez namysłu rzucali całe pułki i dywizję na pewną śmierć. Należało zdobyć wioskę, albo wzniesienie, przed określoną datą, nawet jeśli nie było odpowiedniego przygotowania artyleryjskiego. Majorzy i pułkownicy bardziej, niż wroga bali się, że ich zdejmą, lub rozstrzelają, taka mogła być reakcja dowództwa, jeśli w określonym terminie nie zdobyli wyznaczonego punktu. W tym celu można było posłać na śmierć połowę własnych ludzi. Pilnował ich SMIERSZ, organy bezpieczeństwa, wystarczyły najmniejsze podejrzenia, by rozstrzeliwać żołnierzy i ich dowódców. Tak właśnie działał system stalinowski. Był okrutny i pozbawiony uczuć, nie cenił życia ludzkiego. Były w nim obecne strach przed ludźmi, podejrzliwość, działanie na pokaz, obłuda, autoreklama i uniżoność. W chwilach krytycznych górę brały dezorganizacja i zagubienie, byliśmy świadkami upokarzającej ucieczki kierownictwa partyjnego i wojskowego z Moskwy 16 października 1941 roku (do dziś mam przed oczami widok czarnych "emek" wyładowanych rodzinami z walizkami, mknęły po Twerskiej w kierunku Szosy Entuzjastów).


Ze stu wróciło trzech


Nie, kraj nie był gotowy do wojny. W większości chłopskie społeczeństwo nie chciało bronić Stalina z jego znienawidzonymi kołchozami. Czy nie to było przyczyną, iż w ciągu pół roku od początku wojny, poddało się około 3 milionów żołnierzy radzieckich i ich dowódców. Jak bardzo władzy Stalina musieli nienawidzić pochodzący ze wsi robotnicy… Zarządzona przez niego kolektywizacja złamała im życie. Jak wiele przekleństw rzucanych pod adresem rządu słyszałem w latach wojny... Jak często ludzie dzielili się nadzieją, iż sojusznicy zmuszą Stalina do likwidacji kołchozów i wprowadzenia wolności handlu i zatrudnienia. Jak to tak, daj ludziom odetchnąć….

Dopiero wtedy, gdy ludzie uświadomili sobie, że los Rosji wisi na włosku, wojna nabrała ojczyźnianego, patriotycznego charakteru. Osiągnięcia narodu rosyjskiego i innych nie mają sobie równych w historii. Odniesiono zwycięstwo nad diabelskim złem, największym jakiekolwiek zrodziło się z ludzkiej podłości i słabości. Ale okazało się to możliwe, tylko dzięki przezwyciężeniu wad i potworności systemu stalinowskiego. Zwycięstwo zostało odniesione nie dzięki systemowi, tylko na przekór.

Opowiadając o wojnie studentom, zawsze kończę w ten sam sposób:

- "Ze wszystkiego, co powiedziałem, zapamiętajcie jedno, z każdych stu młodych ludzi urodzonych w 1921, 1922 i 1923 roku i wysłanych na front, po zakończeniu wojny do domu wróciło trzech. To pomoże wam zrozumieć jaka to była wojna".


Tłumaczenie: K.W.




Oryginał ukazał się na portalu radia "Echo Moskwy": http://www.echo.msk.ru/blog/georgy_mirsky/1541468-echo/





 *Georgij Mirski (ur.1926), rosyjski historyk i politolog przez lata związany z Instytutem Gospodarki Światowej i Stosunków Międzynarodowych Rosyjskiej Akademii Nauk. Autor licznych publikacji naukowych i publicystycznych na temat krajów Bliskiego Wschodu, zjawiska terroryzmu, fundamentalizmu islamskiego. 










Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:

Obserwuj nas na Twitterze:

Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com










3 komentarze:

  1. Autor jako historyk powinien częściej sięgać po inne źródła niż radzieckie. Nie do końca jest prawdą, że Rosja nie była przygotowana do wojny w 1941 r. Stali miał zamiar zaatakować Hitlera. Tak twierdzi znaczna część źródeł i to znajduje potwierdzenie w początku działań wojennych. Duże siły były zgromadzone niedaleko granicy przez to już w początkowym okresie zostały zniszczone (m.in lotnictwo, sprzęt pancerny itd). Gdyby ta teza nie była by prawdziwa to a) oddziały powinny być przygotowane do obrony chociażby poprzez umocnienia, rozkazy na wypadek W itp. b) gdyby nie były przygotowywane do obrony, to nie powinno ich być aż tylu przy granicy.
    Dlatego zrozumiałe jest, ze Rosjanie mają problem z ustaleniem wersji, czy byli przygotowani na atak, czy nie byli. Niemożliwe jest przecież przyznanie, iż szykowali sie do ataku na Hitlera, ale zostali uprzedzeni.
    Wielka Wojna Ojczyźniana jest dla Rosjan szczególna ze względu na liczbę zabitych, poświecenie a przede wszystkim zwycięstwo.
    Autor mówiąc o poddawaniu się nie poszedł dalej. Przecież olbrzymia ilość Rosjan przeszła na stronę Niemców (np. własowcy), i nie piszę tego, aby w jakiś sposób "piętnować" Rosjan, broń Boże.
    Rosjanie nakręcili świetny serial o IIWŚ "Shtrafbat" (Karny Batalion), który jest według mnie jednym z najlepszych seriali, jaki kiedykolwiek powstał o II Wojnie światowej i nie tylko w Rosji. Ten film powinien być "lekturą obowiązkową" nie tylko dla Rosjan, ale i dla wszystkich młodych ludzi, żeby zrozumieli co to była za wojna. A on pokazuje to lepiej niż wszystkie krwawe filmy typu Szeregowiec Ryan.
    Szkoda, że dzień zwycięstwa, zamiast poprzez pamięć o poległych, ich poświęceniu oraz tym czego dokonali, poprzez defilady wojskowe i gadające głowy pełni zupełnie inną rolę. zamiast oddawać cześć i przypominać co się zdarzyło, żeby już nigdy więcej do tego nie doszło, wręcz przeciwnie - zachęca, podżega i namawia do konfrontacji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chciałbym doprecyzować tę kwestię. Wojska ZSRR były przygotowane do ofensywy. Natomiast nie do obrony. Armia była przygotowana do wymarszu, a nie do walki na miejscu, w okrążeniu. Nie budowano umocnień przeciwczołgowych, bombowce stały przy granicy i na ziemi czekały na zniszczenie. Artylerii wydano tylko mapy Niemiec, w związku z czym strzelanie na terenie ZSRR odbywało się na oko, z dużym błędem. Wydano rozmówki rosyjsko-niemieckie, gdzie przewidziano takie rozmowy: "co to za miasto", "gdzie się ukrywa burmistrz".

      Myślę, że obie strony popełniły w tej wojnie błędy. Autor pisze: "Jak często ludzie dzielili się nadzieją, iż sojusznicy zmuszą Stalina do likwidacji kołchozów". Czyli de facto Hitler i Stalin to była dla Rosjan jedna swołocz, ale Stalin był lepszy bo mówił po rosyjsku. A gdyby to Hitler, a nie sojusznicy Stalina, powiedział, że zlikwiduje kołchozy i rozda ziemię? Pewnie wtedy wojsko radzieckie powiesiłoby Stalina i resztę czerwonych na drzewach zamiast liści i wojny by nie było.

      Usuń
  2. "Wojska ZSRR były przygotowane do ofensywy. Natomiast nie do obrony."

    Przecież właśnie to napisałem.

    OdpowiedzUsuń